POLSKIE Maratony.PL  
16.04.2024.
Nie zawsze jest pięknie, nowe buty,. Berlin, wyjazdy! Drukuj Poleć znajomemu
Nie zawsze jest pięknie, nowe buty,. Berlin, wyjazdy!
fot. autor
Ten tekst przechodził z rąk do rąk. W końcu zapadła decyzja - publikujemy i to w całości! Niech ci słabsi z końca stawki a nawet chorzy też mają szansę opowiedzieć o swoich zmaganiach. W tym tekście jest wszystko - literatura, pasja i choroba. Jak widać nie zawsze jest gładko, pięknie i z górki!

Radosław: Przeczytałem kiedyś bardzo dawno temu piękną książkę polskiego autora, którego nazwiska teraz nie pamiętam, pt. "Saga o Jarlu Broniszu ". Była to opowieść o wojach Mieszka I i Bolesława Chrobrego. Gruba jak cegła. Do przeczytania "jednym ciągiem". Autor zbierał do niej materiały z narażeniem życia w czasie niemieckiej okupacji. Nie było wówczas nic pewnego wiadomo na temat przyszłości poszczególnych ludzi i całego narodu. Powstała powieść z plastycznymi jak film opisami kolorowych, jak z kostiumowego filmu historycznych scen, z Polski, Norwegii, Brytanii, Bałtyku, Jamsborga (wyspy Wolin) – miasta Wikingów. Tytułowy bohater – Bronisz jest młodym wojem (wojakiem), którego nie sposób nie lubić. Poznajemy go jak poluje, jeździ na wyprawy wojenne po łupy i sławę, zalicza kobiety w gospodach, w których nocuje w drodze, ceniony przez wodzów, księcia Mieszka, a potem króla Bolesława za swoją szczerość i prostotę podróżuje w poufnych misjach po kraju i dalej. Przeżywa rozmaite przygody, zdobywa przyjaźnie równie dzielnych wojowników. Poznaje miłość swojego życia – Helgę, ale zanim ją poślubi musi pokonać wiele niebezpieczeństw. Zapamiętałem jedną ze scen – Bronisz spędził noc z garstką przyjaciół w  jaskini nad morską plażą, gdy nad ranem wierny sługa przyniósł mu wiadomość, nie pamiętam do końca jaką, ale o bardzo niepewnym losie jego ukochanej, prawie o jej stracie. Wówczas Bronisz wstał i pobiegł przed siebie i zdaje się, że biegł tak długo, aż upadł i nie mógł biec już dalej. Kiedy jego towarzysze w pierwszej chwili chcieli biec za nim pełni niepokoju, tylko jego wierny sługa zrozumiał co się z nim dzieje i jakoś ich powstrzymał. Zapamiętałem, że powiedział coś wtedy o tym, że mężczyzna czasem tak musi. W książce brzmiało to trochę lepiej. Powiedział też chyba, że gdyby on czegoś takiego nie zrobił po otrzymaniu tej wiadomości, tylko siedział sobie spokojnie, to nie mógłby już być jego sługą – straciłby do niego cały szacunek.

 

Nie wdając się w szczegóły, kiedy byłem studentem w Warszawie w 1988 roku, moje sprawy sercowe wyglądały (pomijając romantyczną scenerię), podobnie jak u Bronisza, kiedy otrzymał on tą nieszczęśliwą wiadomość. Trudno mi ocenić, na ile książka miała w tym udział, ale ja też wyszedłem nocą z domu i pobiegłem przed siebie, żeby wydyszeć z siebie rozpacz i trochę zapomnieć. Nie byłem żadnym wojownikiem, więc wystarczył mi chyba kwadrans, żeby się trochę podnieść z tego upadku i żeby ból przestał paraliżować gardło i trzewia.

 

Potem w różnych okresach życia próbowałem wejść w to bieganie, a także w parę innych rzeczy tak jak w poranne golenie, czy coś podobnego. Sporo tego było i wszystko to jakiś wpływ na mnie wywarło. Ale teraz powiem tylko, że od 14 lat byłem na neuroleptykach. I biegałem. Na neuroleptykach przebiegłem półmaraton w Radzyminie w 2005 roku (w 3 godziny bez 2-3 sekund). Wcześniej biegałem w miarę regularnie po 5km, a dwa razy przebiegłem wspólnie ze znajomym 10 km. Po półmarotonie trenowałem dalej, raczej ze zmienną intensywnością. W najlepszym razie do 3x10-12km tygodniowo. W tym czasie właściwie nie pracowałem – pobierałem rentę z ZUS i mieszkałem z rodzicami. Ludzie, którzy biegają, wiedzą, jaką energię wyzwala bieganie i jak zmienia relację z własnym ciałem. Ale psychiatrzy tego nie wiedzą. Nie rozumieją. Nie czują. Może myślą, co najwyżej, że od tego można trochę schudnąć. No, może jacyś ostatnio trochę zaczęli, ale generalnie rozmowa z psychiatrą o sporcie to porażka, nawet, jeśli deklaruje on, że nie jest przeciw, albo, że nie jest to złe, albo, że pewnie jakoś to pomaga, dotlenia może itp. Pewnie zresztą nie można o to mieć pretensji. Jeden lekarz, kiedy usłyszał, że ktoś wypił sobie jakiś napój izotoniczny domyślił się inteligentnie: "A, to takie przyśpieszające?" Ogólnie to chyba tzw. "nasza kultura", która określa też w jakiś sposób formę relacji pacjent – lekarz lub terapeuta jakoś "nie przewiduje" zbyt wielu środków na wyrażanie własnej witalności czy chęci życia. Kiedyś był śpiew, taniec, praca, ćwiczenia "rycerskie" – wszystko zgodnie z urodzeniem. Dzisiaj jest pluralizm. Każdy sobie coś wybiera dla siebie. Oczywiście w ramach prawa. A wybór jest duży. A prawo też jest osadzone w tej naszej kulturze, dzięki której każdy wie, co jest dobre, a co nie jest. Dla kraju, dla innych, dla siebie? Oczywiście?

 

Od 28 kwietnia nie biorę neuroleptyków, które brałem, przypomnę, od 14 – tu lat. Stopniowo wraca smak, słuch, odczuwanie subiektywnej temperatury otoczenia itd. a raczej świadomość tego, że to wszystko było bardzo mało używane. To stwarza problemy, na rozwiązanie, których nie ma i chyba nie może być gotowej recepty. Ale jak to ludzie mówią, nadzieja umiera ostatnia. A szpitale psychiatryczne są jedynymi szpitalami (nie wiem, jak teraz, ale do niedawna tak było), w których bardzo zadbani w humanitarny sposób pacjenci mają w świetle prawa dostęp do palarni tytoniu – może po to, żeby móc tą nadzieję w końcu samemu zabić, skoro nie potrafią nic innego zrobić w życiu.

 

Wczoraj skończyłem tygodniową przerwę w bieganiu i maszerowałem przez dwie godziny. Znajomy trener i doświadczony zawodnik – (nazwisko znane redakcji), do którego czasem dzwonię z różnymi pytaniami dotyczącymi biegania i wielu rzeczy, które z nim się wiążą, doradzałbym w swojej sytuacji starał się uczyć wszystkiego, czego nie miałem czasu się w życiu nauczyć. Wychodząc z domu na te dwie godziny wlałem do bidonów - "nerek" wodę z odrobiną cytrynowego "Powerada". Czułem, jak kwaśny smak spaja moją energię z moimi uczuciami pozwalając wyczuć optymalne tempo i pomagając zachować kontrolę w ten upał, który wydawał się znacznie gorętszy niż można było sądzić po 25-ciu stopniach wskazywanych przez termometr (a może 27-miu?). Nie miałem pojęcia, że smak jest aż tak istotny.

 

Przerwa była spowodowana urazem głowy. Przed przerwą biegałem rozkoszując się pozytywnym nastawieniem mijanych ludzi. Bywało, że zmieniałem trasę pod wpływem impulsu szukając mocniejszego dopingu. Taka forma kontaktu z ludźmi wprawiała mnie to w doskonały nastój, chyba trochę za bardzo wchodząc mi w krew, bo w końcu dostałem w mordę od kogoś, komu nie podobało się, że za nim łażę. Lekarz, który zakładał mi szwy na głowie zalecił przerwę, "bo ktoś może mi zrobić większą krzywdę". Teraz przed wyjściem z domu planuję dokładnie trasę i jej (prawie) nie zmieniam. Czasem jakaś uliczka wydaje się sympatyczniejsza od tej za następnym rogiem. A może jestem jak autor "Ullysesa", który spacerował po Dublinie wytyczając sobie trasy wędrówek w ten sposób, żeby nie minąć (chciałem powiedzieć: "nie przejść obok") ani jednego pubu? Co było trudne, bo było to w Dublinie. Podobnie jak on miałem problemy ze wzrokiem. Mam zoperowaną zaćmę w obu oczach i muszę czasem trochę pogłówkować, zanim znajdę w głowie właściwy podpis pod jakąś fotografią pubu, na który się gapię czy jakąś inną fotografią innego zjawiska. Podobnie jak on komunikuję się przeważnie tekstowo – wybrałem sobie kiedyś zawód informatyka. A to kolejny problem, bo komputer jest cierpliwszy niż człowiek, więc rozmowa z ludźmi nie jest dla mnie łatwa.

 

Oprócz biegania zajmowałem się trochę fotografią. Chyba mam trochę talentu, bo jedno moje zdjęcie zostało opublikowane w "oficjalnym" albumie o Wyszkowie, a dwa kolejne chyba już zostały opublikowane w kolejnym jego wydaniu. Cała sztuka polega na tym, żeby znaleźć się we właściwym miejscu i czasie. Albo się to ma, albo nie. Pytanie tylko, co to znaczy właściwy czas i miejsce. Może dla każdego znaczy to coś innego. Kiedyś już miałem tak, że gdy biegałem prawie codziennie po 5 km przez parę tygodni, co chyba trwało z pewnymi przerwami – parę miesięcy (słowo ostrzeżenia: było to na neuroleptykach) miałem taką wspaniałą ciągłość obserwacji otoczenia trasy wokół mnie. Przesuwałem się polnymi i leśnymi drogami jakby spokojnie płynąc jakimś wypasionym samochodem terenowym. W tym czasie nie bardzo chciało mi się pracować przy komputerze, co wymaga, zwłaszcza przy programowaniu "wielu myśli na centymetr kwadratowy". Chcąc być jednak w porządku (tak to rozumiałem) wobec swoich zasad przemogłem się i zacząłem się w tą materię tekstową wgryzać. Było to trochę jak złomowanie pięknego samochodu.

Trener powiedział mi, że są dwa sposoby naprawy samochodu: wymiana części, które nie działają albo ich blokowanie. Jeden leczony psychiatrycznie człowiek, zapytany na w trakcie zajęć terapeutycznych w szpitalu, czym są dla niego leki, odpowiedział, że są dla niego czymś takim jak dziewczyna. Jak wiadomo utrata dziewczyny może wymagać szukania czegoś zamiast. Te poszukiwania mogą być mniej lub bardziej dramatyczne i mogą wywoływać różne skutki i reakcje otoczenia. Jeden profesjonalny fotograf krajobrazów kupił sobie jedenastometrowy statyw. Znam i lubię jego zdjęcia, bardzo przyjemnie się je ogląda. Myślę, że go rozumiem, ale mi wystarczyłby chyba mniejszy.Leży przede mną na biurku zawiadomienie o posiedzeniu sądu w sprawie o umieszczenie mnie w szpitalu psychiatrycznym z wniosku moich rodziców. Ciekawe, z jaką dawką leków? 2Ojciec we wniosku napisał, że syn przez parę dni stosował głodówkę, a potem miał zamiar przebiec tyle kilometrów ile potrzeba, żeby stracić przytomność. I że to wystarczy, żeby mnie może nawet  ubezwłasnowolnić. Słyszałem, również od trenera, że podobnie przygotowywują się zawodnicy przed jakimś morderczym wysiłkiem na ważnych zawodach. Można sobie wyobrazić, jakiego dostają z tego kopa. Czy każdy, kto to potrafi sobie to wyobrazić automatycznie zasługuje na reset mózgu, nawet, jeśli nie potrzebuje tego do zawodów, tylko do życia, o którym próbuje się czegoś nauczyć? Być może tak właśnie jest. Zadecyduje o tym sąd w Wyszkowie na posiedzeniu 20.07.10 o godz. 1300. Niech decyduje, jak musi. Gdybym tego tekstu nie napisał, byłoby mi bardzo żal wszystkich pozytywnych emocji i walki, które zawdzięczam bieganiu i kibicom, a nawet podbitych oczu. W końcu człowiek musiał się trochę dla mnie namęczyć, a jakoś samo to wyszło. Coś przecież zrozumiałem. Czy to wystarczy? Zobaczymy.

 

Oto co napisał do nas autor tego tekstu:

 

Witam,
zachęcony otwartością Redakcji na dokonania piszących biegaczy chciałbym podzielić się z Panem swoim tekstem (w załączeniu).
Jako samotny długodystansowiec i samotny dalekopis ciekaw jestem czyjejś opinii. Mam nadzieję, że nie będzie dyskwalifikująca, lecz jeśli taka będzie, to przynajmniej będę wiedział, że próbowałem.

Pozdrawiam
Radosław Czapski

 

e-mail Radka -  rcradecz@gmail.com
 
« poprzedni artykuł   następny artykuł »
Webdesign by Webmedie.dk Ny hjemmeside